Panna

Aktywność

Dolina Charlotty

Korzystaliśmy z tej usługi podczas naszego ślubu:

Profesjonalizm
Jakość/cena
Polecasz to?

Jeśli marzy wam się ślub we wspaniałym, pełnym serca miejscu, w którym każdemu członkowi obsługi zależy na tym, by uczynić ten dzień jak najpiękniejszym, to... omijajcie Charlottę szerokim łukiem. Dla osób zarządzających tym obiektem jest on jedynie maszynką do zarabiania pieniędzy, a wesela zdecydowanie nie są ich priorytetem, bo przecież przynoszą „jedynie” pięciocyfrowe wpływy. Jeszcze kilka lat temu to miejsce miało klimat i styl, a teraz próbuje być jednocześnie dla wszystkich i dla nikogo. Zacznijmy od tego, że razem z mężem (wtedy jeszcze narzeczonym) wybraliśmy Gościniec ze względu na jego rustykalny charakter. Restauracja na jeziorze z pięknymi, drewnianymi belkami pod sufitem wydawała nam się idealną lokalizacją na wesele w klimacie boho. Drewno ładnie kontrastowało z jasnymi ścianami, więc uznaliśmy, że możemy zapłacić trochę więcej za taką scenerię (bo nie oszukujmy się, lokal nie jest tani), a dzięki jej urodzie zaoszczędzić na dekoracjach. Przymknęliśmy oko na brak klimatyzacji i dostosowania do potrzeb niepełnosprawnych, bo czuliśmy, że tak oryginalne miejsce będzie tego warte. Cała reszta przygotowań została dostosowana do tej stylistyki: od wyboru sukni ślubnej, poprzez winietki i zaproszenia, aż po skromne ozdoby. Każda para, która organizowała wesele, wie, z jakim ogromem pracy, nakładów finansowych, stresu i ciężkiej pracy się to wiąże. Ale wszyscy zagryzamy zęby, bo przecież nagrodą za cały ten trud ma być wesele idealnie dobrane do indywidualnych upodobań i oczekiwań. No cóż... Nie w naszym przypadku. Na trzy miesiące przed ślubem dowiedzieliśmy się (przypadkiem, bo nikt nie uznał za stosowne, by nas o tym powiadomić!), że nasza wymarzona sala przeszła remont i wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy się na nią zdecydowaliśmy. Oryginalne drewniane belki i ściany zostały przemalowane na jasno szaro, na sufitach zawisły najbrzydsze żyrandole, jakie w życiu widziałam (nowoczesne, kompletnie niepasujące do niczego), a w oknach – zasłony, na których widok nasza kwiaciarka wybuchnęła śmiechem. Ukoronowaniem tej „stylowej” aranżacji była tapeta... w ryby, na szczęście obecna tylko na dolnym poziomie. Wiem, że upodobania są subiektywne, ale jak dla mnie całość była koncertowym popisem bezguścia. Być może dla niektórych brzmi to śmiesznie, ale dla mnie wtedy było prawdziwym dramatem. Zamiast cieszyć się nadchodzącą uroczystością, wylałam mnóstwo łez, zastanawiając się, jak spojrzę w oczy gościom zaproszonym do tak paskudnego i niepasującego do reszty stylistyki przyjęcia wnętrza. W tamtym momencie te zmiany były równoznaczne ze zniszczeniem naszej wizji idealnego wesela, które przecież z założenia ma miejsce raz w życiu. Żeby było śmieszniej: firma wydała pieniądze na zmianę wyglądu sali, ale nie pofatygowała się, by zainwestować w klimatyzację (w czerwcu można było tam umrzeć z gorąca!) czy choćby... zamek w drzwiach damskiej toalety. Jego brak został zgłoszony obsłudze dwa dni przed weselem, a w dniu ślubu usłyszeliśmy, że „nie zdążono wstawić nowego”. Wszystkie panie miały więc do wyboru: albo chodzić za każdym razem po schodach, na dolny poziom lokalu (na którym przebywali klienci restauracji), albo stawiać na warcie koleżankę, przypominając sobie czasy szkolne. Osobiście z reguły wybierałam tę pierwszą opcję, co w sukni ślubnej i szpilkach było umiarkowanie komfortową sytuacją. Po negocjacjach z menedżerką otrzymaliśmy zniżkę z uwagi na ten niespodziewany remont, ale oczywiście cała zaoszczędzona kwota poszła na dekoracje, którymi próbowaliśmy bezskutecznie zatuszować brak stylu i jednolitość kolorystyczną samej sali. Nietrudno się domyślić, że ten upust w żaden sposób nie zrekompensował nam całej sytuacji i wszystkich nerwów, które się z nią wiązały. Nie ukrywam, że nigdy świadomie nie zdecydowalibyśmy się na tak wyglądający lokal, niezależnie od ceny. No ale zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym w momencie, w którym już nie było czasu na zmiany.


To oczywiście nie koniec, bo po takich przebojach trudno się było spodziewać, że najważniejszy dzień w naszym życiu przebiegnie bez dalszych zakłóceń. Czystość w lokalu, w kaplicy i przed nią pozostawiała wiele do życzenia i trudno mi sobie wyobrazić, co by było, gdyby nasi bliscy nie wkroczyli do akcji i nie wykonali sporej części pracy, która z założenia powinna należeć do obsługi. Podczas powitania na sali zignorowano nasze wyraźne życzenie, by w żadnym z kieliszków dla młodych nie było wódki. Kelnerzy byli bardzo mili i profesjonalni (akurat do nich nie mam żadnych uwag, dziękuję za wszystko i serdecznie pozdrawiam!), ale było ich zdecydowanie zbyt mało i po prostu się nie wyrabiali, zwłaszcza, że musieli nosić dania i alkohol po schodach. W efekcie często czegoś brakowało, a goście siedzieli przy pustych stołach. Menedżer sali, który miał wszystkiego pilnować, zniknął jeszcze przed 23:00. Kolejne posiłki były donoszone po cichu, przez co spora część osób (w tym my sami) nie miała pojęcia o ich obecności na stole szwedzkim i nawet ich nie spróbowała. Oczywiście mimo to wszyscy bawili się dobrze, ale w najmniejszym stopniu nie była to zasługa Doliny Charlotty, która sprawiała wrażenie, jakby chciała zrobić wszystko, by zniszczyć nam ten dzień. Wisienką na torcie był apartament dla młodych, który rzeczywiście był przepiękny i bardzo komfortowy, ale... No cóż, wiadomo, że para młoda dociera do swojego pokoju nad ranem, po zakończonej zabawie – nam udało się położyć spać ok. 6:00-7:00 (nie pamiętam dokładnie). Tymczasem następnego dnia, w którym zaplanowane były poprawiny, otrzymaliśmy telefon, że powinniśmy się stamtąd wynieść o 10:00. Na szczęście udało nam się dogadać, ale niesmak pozostał, nie wspominając o stresie, którego się najedliśmy. Pomijając już nawet fakt, że w takim czasie nie da się wyspać, to czy obsługa wyobrażała sobie, że spędzamy tych kilka godzin dzielących nas od poprawin na ławce przed hotelem, w otoczeniu bagaży i strojów ślubnych? Serio, jeśli już się daje klientom taki „prezent”, to należałoby zadbać, by naprawdę mogli z niego skorzystać.


Podsumowując: dzięki DJ-owi i gościom udało nam się wycisnąć z dnia ślubu tyle, ile się dało w takich okolicznościach, ale gdybym wtedy wiedziała to, co wiem teraz, nigdy nie zdecydowałabym się na spędzenie go w tym koszmarnym miejscu. Niestety, tak ważnego wydarzenia po prostu nie da się powtórzyć, a my już zawsze będziemy mieli żal, że mimo starań nie doświadczyliśmy prawdziwego wesela naszych marzeń.

29 sierpnia 2019